18.05.2020 00:27
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 23.10.2020 12:16 przez ShrekLich. Edytowano w sumie 12 razy.)
Witam witam, na wstępie chciałbym podziękować wszystkim, którzy poświęcili czas i przeczytali dość długi tekst, jaki wyprodukowałem. Z racji tego, że całość zajmuje całkiem sporo miejsca, postanowiłem podzielić ją na części i pozamykać w spoilerach. Wiem, że formatowanie nie powala, ale to nigdy nie było moją mocną stroną, więc nawet nie próbuję. No i co jeszcze... Dla tych, którzy z jakiś przyczyn nie chcą czytać tekstu, by dowiedzieć się o postaci czegokolwiek, zaznaczyłem parę najważniejszych punktów oraz relacje. Życzę miłej lektury i mam nadzieję, że nie odrzuci forma i że ktokolwiek załapie, co nieudolnie próbowałem przekazać.
Część I
- Charles Bone…
Wyrecytowało dziecko dumnym głosem, jak gdyby odczytanie tego nazwiska stanowiło nie lada osiągnięcie. Może tak właśnie zresztą było, litery praktycznie już zatarło… Ludzie powiadają, że fakty na temat samego siebie najciężej przyznać przed właśnie samym sobą, ale ile jest w tym prawdy? Istnieją pewne rzeczy, którym nie da się zaprzeczyć. -Tak, bardzo dobrze… - uśmiechnął się do niego i wysunął dalszą część papieru - Byłem prostym dzieckiem. Może inni mieli wielkie plany, czy tragedie życiowe, ale ja…
Tu się na chwilę zawahał. Jego nieco zachrypnięty głos uwiązł w gardle, gdy uświadomił sobie, jak wiele kłamstw będzie musiał opowiadać. Chyba, że nic nie opowie, przynajmniej z tych ważniejszych rzeczy. Bo co takie niewinne dziecko to wszystko obchodziło?
- A tuuutaj, jak zjedziesz niżej, jeśli się przyjrzysz… Jest miejsce urodzenia. Widzisz to? Chelmsdorf, 10 sierpnia 2068 roku. Zaraz potem status krwi, te dwie cyferki to 50%, potem zdjęcie…
- On wygląda jak ja!
Na twarzy opiekuna wykwitł po raz kolejny uśmiech. Charles Bone, bo tak się nazywał, uniósł wzrok nad dzieckiem, by spojrzeć na rozciągający się wokół domu ogród. Odetchnął głęboko, wdychając czyste powietrze i woń sosen rosnących w gęstym lesie nieco dalej. Lubił zapach ich igieł… Nawet bardzo, zdarzyło się mu go poczuć przy wąchaniu amortencji, której rzecz jasna nie wypił. Zaraz jednak przypomniał sobie o małym brunecie, którego pozostawił sam na sam ze swoim starym paszportem. Zaśmiał się cicho na jego następne słowa i zmierzwił już i tak niepoukładane włosy, wyciągając mu z dłoni papier. Przesunął kciukiem po pożółkłym dokumencie, do którego przypięta była fotografia. Zaczął krążyć wzrokiem to po zdjęciu, to po dziecku, robiąc przy tym ewidentnie zamyśloną minę. Szybko musiał przyznać chłopcu rację… Wyglądają niemalże identycznie, mimo że dostrzegał kilka znaczących różnic, przede wszystkim w wieku. Rzekomo wygląd dziedziczy się po dziadkach, więc czy tym właśnie był? To by znaczyło, że ten tu jest… wnukiem. Tak, już chyba sobie przypominał. Gdy patrzył na młodzieńca przed sobą, miał wrażenie, że spogląda na niego jego kopia z dawnych, najdawniejszych lat. Jedenastolatek z burzą brązowych włosów w wiecznym nieładzie, o jasnej karnacji, sprawnych dłoniach i bystrym spojrzeniu zielonych oczu. Brakowało mu tylko tego ostrego nosa, którego z pewnością nabawi się później. Charles ponownie nie mógł powstrzymać uśmiechu, gdy to sobie uświadomił, zaraz jednak mina mu zrzedła, wraz z ponownym spojrzeniem na swoje własne, o wiele starsze zdjęcie. Skrzywił się wyraźnie, widząc, w jak opłakanym stanie był podczas wykonania fotografii. Podkrążone oczy, zmarnowana twarz, niechlujne nawet jak na niego włosy, wymuszony uśmiech… Po raz kolejny uderzyło go, jak wiele chciałby faktów zataić przed swoimi bliskimi.
- Gdy byłem w twoim wieku, też uczyłem się w Hogwarcie. Widzisz… Trafiłem do Gryffindoru, mimo że wiecznie czułem, jakbym tam nie pasował. - zaśmiał się z niewyczuwalną dla dziecka nutą nerwowości - Pierwsze trzy lata szkoły były cudowne. Poznałem masę wspaniałych osób, mimo że początkowo bałem się w ogóle podejść. Wszystko było takie magiczne, lekcje fascynujące… No i dużo się działo. Pierwszą osobę, z jaką w ogóle rozmawiałem, spotkałem po ciszy nocnej, ale ty się nie waż tak wyłazić! To była ślizgonka…
Tutaj pogrążył się we własnych rozmyślaniach, pozostawiając zniecierpliwionego małolata bez ciągu dalszego. Liah Riddley, tak, dobrze pamiętał tamten wieczór. To ona była tą pierwszą, z którą wymienił dobre słowo… Najważniejsza osoba w jego życiu. Zabawne, że lata później, zaplanował sobie całe życie z nią, co praktycznie zaraz potem zaprzepaścił.
- Chciałem ją potem zaprosić na bal, ale się wstydziłem. Więc poszedłem z Mią Flores i to wtedy poczułem do niej takie motylki w brzuchu… Ciebie też to czeka. No i co było dalej? A widzisz, tutaj słynne wakacje, a potem czwarta klasa…
W tym momencie przerwały mu głosy dorosłych, którzy dopiero co przybyli na jego posesję. A tak, już czas. W samą porę, by zabrać stąd młokosa, zanim dowie się brudów na temat swojego krewnego. Charles westchnął ciężko i powstał z krzesła, machając na dziecko ręką.
- No idź już. Może kiedyś ci opowiem resztę, i tak lepiej byś tego nie słuchał… By nikt tego nie słuchał.
Nie czekając na odpowiedź od chłopca, powędrował do wnętrza swojego ciemnego domu. Nagle ciepło lata zastąpił chłód i smród stęchlizny, jak gdyby przekroczył bramę do innego, mroczniejszego świata. Tutaj prawie nigdy nie wpuszczał krewnych… Sam wolałby tutaj nie mieszkać.
Część II
Stara kuchnia, obite meble, nieprzyjemny zapach unoszący się w powietrzu… I tylko to okno. Okno… Lubił okna. Nie zmieniło to się przez lata, okna bowiem stanowiły jedyny sposób na zobaczenie tego, co na zewnątrz. Ogród, piękny las, malowniczą okolicę, to znaczy jedyną rzecz, która podobała mu się w całej tej rezydencji, jaką zajął. Westchnął ciężko, masując czoło i próbując przypomnieć sobie, od kogo ją właściwie kupił. Nagle usłyszał gwizd czajnika, który niczym wystrzał przerwał jego rozważania. Z lekkim niezadowoleniem na twarzy zdjął przedmiot z palnika i zgasił go. Nie przypominał sobie, by wstawiał wodę… Ale to już chyba było typowe dla niego. Wzruszył ramionami i zalał herbatę, tylko po to, by zostawić parujący kubek na kuchennym blacie. Drżącymi rękoma złapał się zdartej zewsząd framugi i wyjrzał do holu. Czekał go długi korytarz, z jednej strony otoczony balustradą, z którego mniej więcej pośrodku rozciągały się w dół pomalowane na czarno schody. Ich farba już dawno jednak zeszła w wielu miejscach, odsłaniając białe deski. Zrobił krok, a potem drugi, kierując się powoli przed siebie. Jeden rzut oka na obrazy zawieszone po jego prawej i natychmiast przypomniał sobie. Ojciec! To od niego kupił tę rezydencję, a raczej dostał praktycznie za darmo. Od niego i od matki… Teraz, gdy przypomniał sobie, w jakich okolicznościach to było, do jego oczu napłynęło kilka łez. To on tak zniszczył to miejsce. Zbezcześcił to, co w swojej dobroci podarowali mu rodzice, a teraz już ich przy nim nie było… Spoglądali tylko na niego ze wspólnego obrazu, który piętrzył się przed mężczyzną, jakby go osądzali. Charles na chwilę stracił dech w piersiach i rozszerzył oczy, wraz z tym, jak twarz jego ojca się poruszyła. To nie był magiczny obraz, nie, nie, nie… Musiało mu się wydawać.
- Przeklęty staruszku. Wyrodne dziecko… - pokręcił głową z wściekłością, prostując się niczym struna i wbijając wzrok w twarz rodzica - To wszystko twoja wina, rozumiesz? TWOJA ZASRANA WINA!
Nagle w jego płucach zabrakło tlenu. Zaczął dyszeć ciężko, łapiąc się słabymi dłońmi za balustradę. Nie mógł… Odwrócił wzrok. Nie miał odwagi spojrzeć w oczy ojcu i powiedzieć mu - zrobiłem wszystko, jak należy.
- Charles… - usłyszał uspokajający szept za swoimi plecami.
- To po tobie to mam. Jaki ojciec, taki syn.
Zdobył się wreszcie, by odwrócić do obrazu.. Jego matka zdawała się uśmiechać i miał wrażenie, że to właśnie od niej pochodził szept. Ojciec tymczasem jedynie spoglądał srogo na syna i na to, co zrobił ze spuścizną, jaką mu pozostawił. Teraz jednak Bone nie ustąpił, zamierzał powiedzieć mu to wszystko w twarz.
- Byłeś dokładnie taki sam. To po tobie mam ten charakter... Nie patrz na mnie! Miałeś wszystko co najlepsze: rodzinę, status, pieniądze, przyszłość, czystą krew… A pozostawiłeś to wszystko ot tak. - pstryknął palcami niedbale - Bo byłeś tak krnąbrny, że do ostatniej chwili wolałeś nikogo nie słuchać. Uparty jak cholera, zawsze z masą głupich pomysłów w głowie, które zazwyczaj kończyły się źle. Nigdy nie szczędziłeś w słowach. Byłeś do bólu szczery, nawet jak miało ci się za to oberwać! Tylko że ty, eh… Ty przynajmniej wiedziałeś, kiedy zejść ze sceny. Kiedy podjąć taką głupią decyzję, by wyszło ci to na dobre. Tylko tego jednego mi nie przekazałeś... Nauki na własnych błędach.
Chwilę jeszcze patrzył na własnego ojca. Miał wrażenie, że go nie przekonał, ani trochę. Charles pokręcił głową z rezygnacją i cofnął się parę kroków, aż jego rodzice nie zniknęli kompletnie w cieniu. Galeria nie skończyła się jednak, ciągnąc się aż do samych schodów, przypominając mu o każdej jednej osobie, jaką spotkał. Te wizerunki były o wiele mniejsze, sprawiając, że każdy z nich wymagał osobnego przystanku. Mężczyzna splótł ręce za plecami i ruszył wolnym krokiem, przyglądając im się kolejno. Szczególnie jego wzrok przyciągnęła pewna blondynka, uśmiechająca się promiennie ze ściany… Przetarł przeżartym przez mole rękawem tabliczkę z podpisem. Mia Flores. Na widok tego nazwiska jego twarz złagodniała, a on zmieszał się. Tyle wspomnień, tyle sprzecznych informacji… Sam nie był pewien tego, co czuje patrząc na nią.
- Fergus Charpentier… Gdyby ciebie tylko tam nie było. Gdybyś tylko… - zaśmiał się ponuro - Ale niech ci będzie gnojku, wygrałeś. Zrobiłeś to i tak lepiej ode mnie.
Jego emocje scaliły się w jednej chwili. W głowie krążyło mu to wszystko, co uczynił tej drobnej, Bogu ducha winnej osobie… I poczuł nagle wstyd jeszcze chyba większy, niż przed swoimi rodzicami. Mimo kłótni, mimo prób zniszczenia jej związku w te słynne wakacje, mimo obelg i doprowadzania na skraj wytrzymałości rok później… Ona wciąż trwała przy nim. Nigdy nie potrafił tego zrozumieć i za to ją podziwiał. Dopiero z perspektywy czasu uświadomił sobie, że bardziej od kochanki, potrzebował przyjaciółki. Kolejna ramka i kolejne nazwisko… Rune Laurence. Zdjęcie ostre jak żyleta. Tutaj nie zatrzymał się długo, mimo że mógłby rozwodzić się naprawdę godzinami. Pokręcił tylko głową z ledwo widocznym uśmiechem, klepiąc ramkę, niczym przyjaciela po ramieniu. Nieco dalej zawisła fotografia dziewczyny o nieobecnym wzroku, znacznie mniej wyraźna od poprzednich. Vivienne Singh. Na to zdjęcie jedynie spojrzał przeciągle, nie będąc wciąż pewnym, co powinien o nim sądzić. Kojarzyło mu się dobrze… Pamiętał oparcie, jakie miał w tej osobie. Przyprawiało go jednak o poczucie troski, na którą nawet nie miał siły. Niedługo potem dostrzegł dwa inne zdjęcia, znacznie niżej od reszty. Ostatkiem sił nachylił się nad nimi, by spojrzeć na zakurzone wizerunki szczerzącej się brunetki oraz chłopaka o nieco ciemniejszej karnacji. Westchnął ciężko, gdy przypomniał sobie, jak wysoko kiedyś wisiały. Ale czy on je w ogóle ściągał?
- Kto wam pozwolił ot tak sobie uciekać?
Sapnął poirytowany, spoglądając na miejsca, gdzie niegdyś spoczywały fotografie jednych z jego najlepszych przyjaciół. Pokręcił głową z niesmakiem i pokierował swe kroki dalej, aż nie dotarł do trzech ostatnich ramek. Zmrużył oczy i rozpoznał w napisach kolejno dwa nazwiska… Zayan i Rose Riddley. Trzecia spoczywała znacznie dalej. Ich twarze mimo że nie tak ostre, jak wcześniejsze, wciąż z łatwością dało się rozpoznać. Kolejny nikły uśmiech i kolejna fala goryczy, gdy uświadomił sobie, jak niewiele dał w zamian. Mógł dać więcej… Znacznie więcej, im wszystkim…
- Gdybym tylko mógł cofnąć czas… - westchnął ciężko - Czy to naprawdę niemożliwe?
Spojrzał na zegar wiszący na przeciwległym końcu korytarza, z nadzieją w oczach i cichą prośbą. Przyrząd w odpowiedzi wyraźnie pokazał mu, co o tym pomyśle sądzi. Wskazówki nagle śmignęły w zabójczym tempie, w dokładnie tym kierunku, który im był właściwy. Nigdy do tyłu. Ostatnia z ramek zatrzęsła się nieco, co dopiero po chwili uświadomił sobie, wywołały jego własne ręce, chwytające ją w dłonie. Fotografia była rozmazana… Drgała mu w oczach, nie dając możliwości zarejestrowania jakiegokolwiek konturu. W jednej chwili widział cudowną kobietę, w drugiej pustą kartę, w jeszcze innej po prostu zwykłą dziewczynę. Jego tętno przyspieszyło, aż zdjęcie w jednej chwili nie przybrało jednej, jedynej formy, przedstawiającej coś pięknego… Huknęło o podłogę. Szkło rozsypało się, a fotografia natychmiast wyblakła, pozostawiając jedynie czerń z czerwonym napisem “zdrajca”. Z pozłacanej ramki błyszczały ozdobne litery, tworząc ostatnie już nazwisko - Liah Riddley.
- Tak mi przykro… - wyszeptał bezsilnie i odwrócił wzrok - Gdyby tylko twoje wybaczenie wystarczyło… Ja… Nie pamiętam… Dałaś mi tylko i aż nadzieję… Co dalej...
Westchnął ciężko i zaczął schodzić po schodach w dół. Nagle zakręciło mu się w głowie i cały dom zaczął rozmazywać w oczach. Mimo to, parł na dół z tą jedną myślą. Nadzieja to najlepsza i najgorsza rzecz, jaką ktoś nam może podarować.
- Przeklęty staruszku. Wyrodne dziecko… - pokręcił głową z wściekłością, prostując się niczym struna i wbijając wzrok w twarz rodzica - To wszystko twoja wina, rozumiesz? TWOJA ZASRANA WINA!
Nagle w jego płucach zabrakło tlenu. Zaczął dyszeć ciężko, łapiąc się słabymi dłońmi za balustradę. Nie mógł… Odwrócił wzrok. Nie miał odwagi spojrzeć w oczy ojcu i powiedzieć mu - zrobiłem wszystko, jak należy.
- Charles… - usłyszał uspokajający szept za swoimi plecami.
- To po tobie to mam. Jaki ojciec, taki syn.
Zdobył się wreszcie, by odwrócić do obrazu.. Jego matka zdawała się uśmiechać i miał wrażenie, że to właśnie od niej pochodził szept. Ojciec tymczasem jedynie spoglądał srogo na syna i na to, co zrobił ze spuścizną, jaką mu pozostawił. Teraz jednak Bone nie ustąpił, zamierzał powiedzieć mu to wszystko w twarz.
- Byłeś dokładnie taki sam. To po tobie mam ten charakter... Nie patrz na mnie! Miałeś wszystko co najlepsze: rodzinę, status, pieniądze, przyszłość, czystą krew… A pozostawiłeś to wszystko ot tak. - pstryknął palcami niedbale - Bo byłeś tak krnąbrny, że do ostatniej chwili wolałeś nikogo nie słuchać. Uparty jak cholera, zawsze z masą głupich pomysłów w głowie, które zazwyczaj kończyły się źle. Nigdy nie szczędziłeś w słowach. Byłeś do bólu szczery, nawet jak miało ci się za to oberwać! Tylko że ty, eh… Ty przynajmniej wiedziałeś, kiedy zejść ze sceny. Kiedy podjąć taką głupią decyzję, by wyszło ci to na dobre. Tylko tego jednego mi nie przekazałeś... Nauki na własnych błędach.
Chwilę jeszcze patrzył na własnego ojca. Miał wrażenie, że go nie przekonał, ani trochę. Charles pokręcił głową z rezygnacją i cofnął się parę kroków, aż jego rodzice nie zniknęli kompletnie w cieniu. Galeria nie skończyła się jednak, ciągnąc się aż do samych schodów, przypominając mu o każdej jednej osobie, jaką spotkał. Te wizerunki były o wiele mniejsze, sprawiając, że każdy z nich wymagał osobnego przystanku. Mężczyzna splótł ręce za plecami i ruszył wolnym krokiem, przyglądając im się kolejno. Szczególnie jego wzrok przyciągnęła pewna blondynka, uśmiechająca się promiennie ze ściany… Przetarł przeżartym przez mole rękawem tabliczkę z podpisem. Mia Flores. Na widok tego nazwiska jego twarz złagodniała, a on zmieszał się. Tyle wspomnień, tyle sprzecznych informacji… Sam nie był pewien tego, co czuje patrząc na nią.
- Fergus Charpentier… Gdyby ciebie tylko tam nie było. Gdybyś tylko… - zaśmiał się ponuro - Ale niech ci będzie gnojku, wygrałeś. Zrobiłeś to i tak lepiej ode mnie.
Jego emocje scaliły się w jednej chwili. W głowie krążyło mu to wszystko, co uczynił tej drobnej, Bogu ducha winnej osobie… I poczuł nagle wstyd jeszcze chyba większy, niż przed swoimi rodzicami. Mimo kłótni, mimo prób zniszczenia jej związku w te słynne wakacje, mimo obelg i doprowadzania na skraj wytrzymałości rok później… Ona wciąż trwała przy nim. Nigdy nie potrafił tego zrozumieć i za to ją podziwiał. Dopiero z perspektywy czasu uświadomił sobie, że bardziej od kochanki, potrzebował przyjaciółki. Kolejna ramka i kolejne nazwisko… Rune Laurence. Zdjęcie ostre jak żyleta. Tutaj nie zatrzymał się długo, mimo że mógłby rozwodzić się naprawdę godzinami. Pokręcił tylko głową z ledwo widocznym uśmiechem, klepiąc ramkę, niczym przyjaciela po ramieniu. Nieco dalej zawisła fotografia dziewczyny o nieobecnym wzroku, znacznie mniej wyraźna od poprzednich. Vivienne Singh. Na to zdjęcie jedynie spojrzał przeciągle, nie będąc wciąż pewnym, co powinien o nim sądzić. Kojarzyło mu się dobrze… Pamiętał oparcie, jakie miał w tej osobie. Przyprawiało go jednak o poczucie troski, na którą nawet nie miał siły. Niedługo potem dostrzegł dwa inne zdjęcia, znacznie niżej od reszty. Ostatkiem sił nachylił się nad nimi, by spojrzeć na zakurzone wizerunki szczerzącej się brunetki oraz chłopaka o nieco ciemniejszej karnacji. Westchnął ciężko, gdy przypomniał sobie, jak wysoko kiedyś wisiały. Ale czy on je w ogóle ściągał?
- Kto wam pozwolił ot tak sobie uciekać?
Sapnął poirytowany, spoglądając na miejsca, gdzie niegdyś spoczywały fotografie jednych z jego najlepszych przyjaciół. Pokręcił głową z niesmakiem i pokierował swe kroki dalej, aż nie dotarł do trzech ostatnich ramek. Zmrużył oczy i rozpoznał w napisach kolejno dwa nazwiska… Zayan i Rose Riddley. Trzecia spoczywała znacznie dalej. Ich twarze mimo że nie tak ostre, jak wcześniejsze, wciąż z łatwością dało się rozpoznać. Kolejny nikły uśmiech i kolejna fala goryczy, gdy uświadomił sobie, jak niewiele dał w zamian. Mógł dać więcej… Znacznie więcej, im wszystkim…
- Gdybym tylko mógł cofnąć czas… - westchnął ciężko - Czy to naprawdę niemożliwe?
Spojrzał na zegar wiszący na przeciwległym końcu korytarza, z nadzieją w oczach i cichą prośbą. Przyrząd w odpowiedzi wyraźnie pokazał mu, co o tym pomyśle sądzi. Wskazówki nagle śmignęły w zabójczym tempie, w dokładnie tym kierunku, który im był właściwy. Nigdy do tyłu. Ostatnia z ramek zatrzęsła się nieco, co dopiero po chwili uświadomił sobie, wywołały jego własne ręce, chwytające ją w dłonie. Fotografia była rozmazana… Drgała mu w oczach, nie dając możliwości zarejestrowania jakiegokolwiek konturu. W jednej chwili widział cudowną kobietę, w drugiej pustą kartę, w jeszcze innej po prostu zwykłą dziewczynę. Jego tętno przyspieszyło, aż zdjęcie w jednej chwili nie przybrało jednej, jedynej formy, przedstawiającej coś pięknego… Huknęło o podłogę. Szkło rozsypało się, a fotografia natychmiast wyblakła, pozostawiając jedynie czerń z czerwonym napisem “zdrajca”. Z pozłacanej ramki błyszczały ozdobne litery, tworząc ostatnie już nazwisko - Liah Riddley.
- Tak mi przykro… - wyszeptał bezsilnie i odwrócił wzrok - Gdyby tylko twoje wybaczenie wystarczyło… Ja… Nie pamiętam… Dałaś mi tylko i aż nadzieję… Co dalej...
Westchnął ciężko i zaczął schodzić po schodach w dół. Nagle zakręciło mu się w głowie i cały dom zaczął rozmazywać w oczach. Mimo to, parł na dół z tą jedną myślą. Nadzieja to najlepsza i najgorsza rzecz, jaką ktoś nam może podarować.
Część III
Zapomniał już o cieple lata grzejącym go w ogródku i słońcu, które wesoło pokrywa promieniami sosny obrastające zewsząd jego dom. Nieliczne okna, które jakkolwiek rozświetlały wnętrze mieszkania tam na górze, tutaj nie miały prawa istnieć. Nie wiedział właściwie po co i dlaczego schodzi tam, na dół… Na samo dno. Znikąd w jego dłoni wzięła się latarnia, którą mimo słabości jego ciała, unosił wysoko nad głową, rozświetlając nikłym blaskiem szorstkie ściany podziemi. Krok za krokiem, staczał się coraz bardziej w mroczną otchłań, która zdawała się ze wszystkich stron go pożerać. Mrok oblepiał jego ręce i nogi, uniemożliwiając ruch. Dostawał się do ust i nosa, odbierając dech. Pokrył jego oczy, odbierając wzrok. Czuł na sobie przemożny chłód i zadrżał… A potem drewniane drzwi. W jednej chwili wszystko przeminęło, gdy szczęk rygla rozciął zasłonę mroku. Był w swojej piwnicy. W swoim domu, na swoim terytorium. Nie wiedział, skąd ten nagły spokój i dlaczego właściwie to robi, ale bez wahania wkroczył do ciemnego korytarza, którego końca nie mógł jeszcze dostrzec. Po obu jego stronach otwarte drzwi, na zmianę przybliżające się i oddalające, jakby zniekształcone w tafli falującego jeziora. Wszystkie jednak bez wyjątku były otwarte… W pierwszych z nich trzymał swoje stare zeszyty szkolne. Nie zatrzymał się nawet na moment, jedynie przelotem spoglądając na te kolorowe pergaminy. Na ścianie przypięte były jego wszystkie wyniki szkolne - niezbyt wybitne, zasadniczo te ostatnie nie miały w sobie żadnej wybitności, ale wciąż dobre. W jednej jednak chwili wszystkie książki zajęły się ogniem, niczym zwykłe śmieci palone w kominku. Zamrugał zaskoczony, spoglądając podejrzliwie na swoją latarnię. Czy on to… Na to wyglądało. Nie zajął się jednak gaszeniem pożaru, po prostu ruszył dalej. Nagle pod nogi przetoczyła mu się pusta, mosiężna klatka w kształcie klosza. Mruknął z niezadowoleniem i zatrzymał się, by spojrzeć do pokoju, z którego ustrojstwo wyleciało. Z całą siłą kopnął ją tam z powrotem, aż nie trafiła na stos pozornie bezsensownych rzeczy. On dobrze wiedział, co to jest. Jego różdżka, rękawice ognioodporne, tony piór, puste klatki… Masa rzeczy, które zdawały się wprost tańczyć na jego oczach. Zamrugał parę razy, ale wrażenie to nie zniknęło. Cała ta sterta nieustannie się mieszała, sprawiając, że trudno było ocenić, co spoczywa aktualnie na wierzchu. Wyróżniał się tylko jeden przedmiot w postaci otwartej klatki. Widniała na niej tabliczka z wyraźnym podpisem “Kulpa”. Nagle uświadomił sobie, że na jego ramieniu coś siedzi. Uśmiechnął się krótko do puchacza, głaszcząc go czule po główce.
- Moja kochana Kulpa… Ty mnie nigdy nie zostawisz.
Spojrzał jeszcze raz na bałagan i westchnął ciężko. To przywodziło mu coś na myśl. Praca. Zwierzęta… Zwierzęta, zwierzęta, zwierzęta… Jak długo ich nie doceniał. Nie mógł powstrzymać cichego śmiechu, gdy uświadomił sobie, z jaką ironią potraktował go los. Coś, co lekceważył przez tak długo. Coś, przez co… a tak, już pamięta… starł się z jedną z najbardziej znienawidzonych osób w jego życiu, Fallon Rosier. Los sprawił, że to właśnie ze zwierzętami spędzi resztę swego życia. Cóż, nie za wiele mu go już chyba pozostało.
- Nie ma co się zatrzymywać… Słyszysz mnie diablico? Nie zatrzymam się.
Jego wściekły syk poniósł się echem po korytarzu. Ruszył dalej, pogrążając się w monotonii własnych kroków na zimnym kamieniu. Metr za metrem, docierał do końca pozornie niekończącego się korytarza. Wtem coś trzasnęło po jego lewej stronie i owiał go lodowaty wiatr. Uniósł swoją latarnię, jej światło nie było jednak w stanie rozproszyć mroku wewnątrz pomieszczenia. Podróżnik nagle zwątpił i poczuł lęk. Tam było… Nic. W najczystszej możliwej postaci, po prostu pustka, coś więcej nawet od próżni. Wyzierała z pokoju, wołając go do siebie i sięgając swoimi zachłannymi mackami. Nagle poczuł się kompletnie bezsilny. Przyparł do muru z przerażeniem w oczach, dysząc ciężko i patrząc w tą nieprzeniknioną czerń. Już pochłaniała go, uniemożliwiając jakąkolwiek możliwość ruchu… Był praktycznie już tam... A potem wrzasnął. Ile sił w płucach, wrzasnął i zacisnął oczy. Gdy ponownie je otworzył, spojrzał zszokowany na drzwi po swojej lewej. Były zamknięte.
- Czy ja naprawdę… - wydyszał ciężko i spojrzał rozpaczliwie na ramię, gdzie spodziewał się ujrzeć Kulpę, tej jednak zabrakło - ...postradałem zmysły? Jak starej Stelli, odbija mi już... Nie.
Pokręcił stanowczo głową i zacisnął zęby, ruszając natychmiast dalej. Znacznie szybciej, niż wcześniej, widział już bowiem ostatnie z drzwi, dokładnie naprzeciw siebie. Odległość nie miała znaczenia, po prostu parł do nich, nie oglądając się nawet na boki. Nie chciał oglądać tego wszystkiego. Nie chciał… Do tych podziemi nie schodził nawet on sam. Nigdy tu nie chciał być i nie chciał oglądać tego, co mają mu do zaoferowania. Te jednak nie dawały za wygraną, posyłając w jego uszy całą kaskadę dziwnie znajomych głosów.
- Nawet nie znalazłeś czasu, żeby… - głos na moment przeszedł w niewyraźny szmer - … dziękuję Charles.
Zacisnął zęby i zaczął biec, byle uciec od dziewczęcego głosu. Nie chciał tego słuchać. Nie chciał, to wszystko przypominało mu… To, czego nie chciał już pamiętać. Nagle stanął jak wryty, gdy paręnaście metrów przed jego twarzą wyrósł sznur, a on trącił nogą jakąś pustą butelkę. Toczyło się ich tu całkiem sporo. Głosy gwałtownie ucichły, pozostawiając go z owym znaleziskiem sam na sam. Zafascynowany, oświetlił sznur latarnią… Szubienica.
- Nigdy… Nie jestem tchórzem. - warknął z wściekłością i obrócił za siebie, jakby to tam było źródło głosów - Słyszysz mnie ojcze?! Słyszycie wszystkie diabły?! Nie skończę tego tak łatwo! To nie jest żaden sposób...
Jego ręka zaczęła drżeć, do tego stopnia zacisnął ją na trzymanej w ręce latarni. Spojrzał znów na sznur zwisający za jego plecami, w samą porę, by zobaczyć, jak ten miga parę razy i znika… Jakby nigdy go tam nie było. Droga do ostatniego pokoju stała wolna.
- Moja kochana Kulpa… Ty mnie nigdy nie zostawisz.
Spojrzał jeszcze raz na bałagan i westchnął ciężko. To przywodziło mu coś na myśl. Praca. Zwierzęta… Zwierzęta, zwierzęta, zwierzęta… Jak długo ich nie doceniał. Nie mógł powstrzymać cichego śmiechu, gdy uświadomił sobie, z jaką ironią potraktował go los. Coś, co lekceważył przez tak długo. Coś, przez co… a tak, już pamięta… starł się z jedną z najbardziej znienawidzonych osób w jego życiu, Fallon Rosier. Los sprawił, że to właśnie ze zwierzętami spędzi resztę swego życia. Cóż, nie za wiele mu go już chyba pozostało.
- Nie ma co się zatrzymywać… Słyszysz mnie diablico? Nie zatrzymam się.
Jego wściekły syk poniósł się echem po korytarzu. Ruszył dalej, pogrążając się w monotonii własnych kroków na zimnym kamieniu. Metr za metrem, docierał do końca pozornie niekończącego się korytarza. Wtem coś trzasnęło po jego lewej stronie i owiał go lodowaty wiatr. Uniósł swoją latarnię, jej światło nie było jednak w stanie rozproszyć mroku wewnątrz pomieszczenia. Podróżnik nagle zwątpił i poczuł lęk. Tam było… Nic. W najczystszej możliwej postaci, po prostu pustka, coś więcej nawet od próżni. Wyzierała z pokoju, wołając go do siebie i sięgając swoimi zachłannymi mackami. Nagle poczuł się kompletnie bezsilny. Przyparł do muru z przerażeniem w oczach, dysząc ciężko i patrząc w tą nieprzeniknioną czerń. Już pochłaniała go, uniemożliwiając jakąkolwiek możliwość ruchu… Był praktycznie już tam... A potem wrzasnął. Ile sił w płucach, wrzasnął i zacisnął oczy. Gdy ponownie je otworzył, spojrzał zszokowany na drzwi po swojej lewej. Były zamknięte.
- Czy ja naprawdę… - wydyszał ciężko i spojrzał rozpaczliwie na ramię, gdzie spodziewał się ujrzeć Kulpę, tej jednak zabrakło - ...postradałem zmysły? Jak starej Stelli, odbija mi już... Nie.
Pokręcił stanowczo głową i zacisnął zęby, ruszając natychmiast dalej. Znacznie szybciej, niż wcześniej, widział już bowiem ostatnie z drzwi, dokładnie naprzeciw siebie. Odległość nie miała znaczenia, po prostu parł do nich, nie oglądając się nawet na boki. Nie chciał oglądać tego wszystkiego. Nie chciał… Do tych podziemi nie schodził nawet on sam. Nigdy tu nie chciał być i nie chciał oglądać tego, co mają mu do zaoferowania. Te jednak nie dawały za wygraną, posyłając w jego uszy całą kaskadę dziwnie znajomych głosów.
- Nawet nie znalazłeś czasu, żeby… - głos na moment przeszedł w niewyraźny szmer - … dziękuję Charles.
Zacisnął zęby i zaczął biec, byle uciec od dziewczęcego głosu. Nie chciał tego słuchać. Nie chciał, to wszystko przypominało mu… To, czego nie chciał już pamiętać. Nagle stanął jak wryty, gdy paręnaście metrów przed jego twarzą wyrósł sznur, a on trącił nogą jakąś pustą butelkę. Toczyło się ich tu całkiem sporo. Głosy gwałtownie ucichły, pozostawiając go z owym znaleziskiem sam na sam. Zafascynowany, oświetlił sznur latarnią… Szubienica.
- Nigdy… Nie jestem tchórzem. - warknął z wściekłością i obrócił za siebie, jakby to tam było źródło głosów - Słyszysz mnie ojcze?! Słyszycie wszystkie diabły?! Nie skończę tego tak łatwo! To nie jest żaden sposób...
Jego ręka zaczęła drżeć, do tego stopnia zacisnął ją na trzymanej w ręce latarni. Spojrzał znów na sznur zwisający za jego plecami, w samą porę, by zobaczyć, jak ten miga parę razy i znika… Jakby nigdy go tam nie było. Droga do ostatniego pokoju stała wolna.
Zakończenie
Drzwi zatrzasnęły się za nim, oddzielając go nareszcie od tego wszystkiego, co widział na zewnątrz. Wciągnął nosem powietrze, wyczuwając charakterystyczny smród zgnilizny. Tutaj mrok zdawał się przybierać jakby fizyczny wymiar, namacalnie utrudniając ruchy. Oddech przyśpieszył, gdy słabe ciało próbowało sprostać wyzwaniu. Jedyne, co mu pozostało, to rzucić przelotnym spojrzeniem na wszystko to, co stało pod ścianami i pokrywało je. W dalszej części długiego pomieszczenia dostrzegł obrazy. Znów te obrazy… Jak sobie szybko uświadomił, wiele z nich przedstawiało sceny, które dawno już chciałby zapomnieć. Tańczyły przed jego oczami, a im dalej się zapuszczał, tym mniej wyraźne były, gdy tymczasem tyły trwały wykute w marmurze. Nie mógł jednak rozpoznać detali tych bezbarwnych, zastygłych już na zawsze rzeźb… Interesowało go zresztą tylko to, co jest dalej. W końcu jedyne, co mógł jeszcze rozpoznać, to kontury i ogólny zarys scenerii. Tu obraz rodzinny, tam jakaś kobieta w ślubnej sukni, dalej mogiła wraz z osobami wokół niej, biurko zasłane papierami, tłum ludzi u szczytu podestu… A potem znów usłyszał głos. Cichy szmer, szepczący mu czule do ucha pytanie: “Kim byłeś?”. Szybko zamilkł, zastąpiony przez jeszcze inny, wypowiadany przez wciąż ruchome obrazy, chociaż nie do końca. Dochodził zewsząd. “Kim jesteś?”. W świetle latarni dostrzegł po raz kolejny obrazy swoich bliskich, tym razem o wiele większe, porozwieszane w równych odstępach. Wszyscy na nich zdawali się znacznie starsi, niż ich zapamiętał. Dołączyły do nich również jeszcze inne, jak choćby ten należący do blondynki, na oko trzydzieści lat. Nie rozpoznawał jej, ale gdy tylko przeczytał podpis, ścisnęło go z furii… Fallon Rosier. To ona zadała to jedno najważniejsze pytanie, od którego stanęło mu serce. Dlaczego akurat to musi być ona...
- Kim zostaniesz?
Szept nagle przybrał na sile, zmieniając się niemalże w krzyk. Jedyne, co mógł zrobić, to jeszcze mocniej zacisnąć dłoń na latarni, po czym rzucić nią w obraz kobiety.
- Od kiedy ciebie obchodzi, kim mam zamiar zostać?
Wycedził do niej z nienawiścią i podszedł do ostatniego już obrazu. Nie potrzebował latarni, gdyż ostatni z wizerunków dokładnie oświetlały płomienie trawiące portret krukonki. Był pusty, a raczej… Kotłowało się w nim tyle wizerunków, że nie mógł kompletnie nic zrozumieć. Na żelaznej tabliczce przybitej na dole ramy przeczytał nazwisko. Charles Bone.
- Kim zostaniesz… Kim… Kim… KIM?!
Otworzył powoli oczy, stękając cicho w momencie, gdy zaczął docierać do niego ból z całego ciała. Spanie tutaj nie było najlepszym pomysłem, z pewnością nie… Miejsce obok niego stało puste. Zamrugał parę razy, dość szybko przypominając sobie, że siedzi przy ladzie. A obok niego powinno siedzieć dziecko. Jezu. Stella go zabije, przecież miał się nią opiekować… Jęknął w duchu i właśnie wtedy usłyszał nad sobą znajomy głos.
- Nadal masz zamiar zostawać pijakiem?
Uniósł swój wzrok na dziewczynę stojącą obok niego, mrużąc przy tym oczy od słońca. Fallon Rosier… Ma siedemnaście, może osiemnaście lat. Krzyżuje ręce na piersi i mierzy go wzrokiem. Charles wyprostował się nieco.
- A od kiedy ciebie obchodzi, kim mam zamiar zostać?
- Kim zostaniesz?
Szept nagle przybrał na sile, zmieniając się niemalże w krzyk. Jedyne, co mógł zrobić, to jeszcze mocniej zacisnąć dłoń na latarni, po czym rzucić nią w obraz kobiety.
- Od kiedy ciebie obchodzi, kim mam zamiar zostać?
Wycedził do niej z nienawiścią i podszedł do ostatniego już obrazu. Nie potrzebował latarni, gdyż ostatni z wizerunków dokładnie oświetlały płomienie trawiące portret krukonki. Był pusty, a raczej… Kotłowało się w nim tyle wizerunków, że nie mógł kompletnie nic zrozumieć. Na żelaznej tabliczce przybitej na dole ramy przeczytał nazwisko. Charles Bone.
- Kim zostaniesz… Kim… Kim… KIM?!
Otworzył powoli oczy, stękając cicho w momencie, gdy zaczął docierać do niego ból z całego ciała. Spanie tutaj nie było najlepszym pomysłem, z pewnością nie… Miejsce obok niego stało puste. Zamrugał parę razy, dość szybko przypominając sobie, że siedzi przy ladzie. A obok niego powinno siedzieć dziecko. Jezu. Stella go zabije, przecież miał się nią opiekować… Jęknął w duchu i właśnie wtedy usłyszał nad sobą znajomy głos.
- Nadal masz zamiar zostawać pijakiem?
Uniósł swój wzrok na dziewczynę stojącą obok niego, mrużąc przy tym oczy od słońca. Fallon Rosier… Ma siedemnaście, może osiemnaście lat. Krzyżuje ręce na piersi i mierzy go wzrokiem. Charles wyprostował się nieco.
- A od kiedy ciebie obchodzi, kim mam zamiar zostać?
Tajemniczy jegomość, który porzucił przeszłość.